Prawdziwi kibice

dr Robert Gawkowski, pracownik Archiwum UW

W 1981 r. gdy zacząłem studia historyczne, szybko wpadłem w wir wydarzeń. W połowie listopada zaczął się strajk studencki i ja, nieopierzony student I roku też zacząłem strajkować. W końcu listopada 1981 r. atmosferę podgrzewała sytuacja pod żoliborską uczelnią służb pożarniczych. Na naszym strajku solidarnościowym, co dzień mieliśmy komunikaty z siedziby Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej. Na początku grudnia strajk „strażaków” został spacyfikowany przez desantujących się z helikoptera komandosów. Wieczorami na naszym uniwersyteckim strajku opowiadano o tym z niepokojem. Ktoś dorzucił nawet, że przy uniwerku od ul. Oboźnej kręci się jakiś Fiat 125 p., a w nim dziwni panowie.

 

Niestety, w tych wieczornych rozmowach nie uczestniczyłem, bo miałem domowy problem. Mój 15 letni pies właśnie dożywał swych dni. Nocą biedne psisko nie mogło spać, trzeba go było trzymać w pionie, aby mógł oddychać. Więc ja, w dzień strajkowałem na UW, a w nocy pionizowałem zwierzaka, aby przedłużyć mu życie. Przepustkę wyjścia do domu można było otrzymać ze „sztabu” wydziałowego NZS mieszczącego się na ostatnim piętrze Instytutu Historii. Podpisywał mi ją Jarosław Czubaty (dziś prof. Wydz. Historii), wtedy student II roku. Zapamiętałem, że chodził w skórzanych zimowych nowych butach. Ciekawe! Kraj zmierzał w kierunku dziejowego zakrętu, a ja zapamiętuje czyjeś buty! W każdym razie uznałem, że gość z takimi butami musiał wiedzieć wszystko i wzbudził mój szacunek.

 

Nasz strajk skończył się kilka dni przed ogłoszeniem stanu wojennego.  Pamiętnego 13 grudnia zajęcia na uczelni zostały zawieszone. „Komuna” wyłączyła telefony w całym kraju, a podróże pociągiem czy autobusem mogły odbyć się tylko za specjalną zgodą wojskowych władz. Ale kontakt jakoś utrzymywaliśmy. W styczniu 1982 r. spotykaliśmy się na wykładach czy ćwiczeniach w domach wykładowców. Dla nas, dwudziestoletnich studenciaków miało to posmak tajnych wykładów, niemal jak za czasów wojny.

 

W lutym uczelnie „odwieszono”, ale życie UW dalekie było od tego sprzed stanu wojennego. Zdawaliśmy sobie sprawę, że szło o naszą wolność. Gdy trzeba było manifestować w obronie uwielbianego rektora H. Samsonowicza, to czuło się, że wszyscy są po jego stronie. Nikt nie był bierny.

 

Z wolna łączyliśmy się w nieformalne grupy opozycyjne. Jesienią 1982 r., głównie w oparciu o studentów-sportowców, członków AZS UW i ja miałem swoją grupę. Co miesiąc pobierałem niewysokie składki, w zamian kolportując podziemne gazetki lub książki. Mieliśmy nawet swoją nielegalna wypożyczalnię książek Solidarności. Niektóre z wydawnictw ciężko było czytać, bo druk był słabo widoczny, ale czego się nie robiło dla niezależnej kultury.

 

Gdzieś na przełomie 1982/83 postanowiliśmy zrobić późnowieczorną akcję malowania haseł na ulicach i na pomniku Dzierżyńskiego. Niestety plac Bankowy (wtedy im. Feliksa Dzierżyńskiego) był stale pilnowany przez jakiś tajniaków siedzących w Fiacie 125 p. Już mieliśmy zrezygnować, gdy jeden z nas słusznie zauważył, że nieopodal przy ul. Nowotki (dziś gen. Andersa) był pomnik innego komunisty Marcelego Nowotki. Było zimno, więc ze słoikami czerwonawej farby (które w razie zatrzymania przez MO miały udawać zupkę pomidorową dla chorej babci) szybko w dwóch trzyosobowych grupkach podeszliśmy pod nasz cel. Nowotko był mniej znaczącym komunistą, więc jego pomnik mniej pilnowany. Jakaż była nasza radość, gdy okazało się, że okoliczne latarnie nie świeciły, a wokół nie było żywej duszy.

 

Przystąpiliśmy do akcji i żwawym krokiem czterech z nas  (2 było na czatach) doszło do nieoświetlonego monumentu i już zanurzaliśmy pędzle w słoikach, gdy… okazało się, że ktoś nas ubiegł i pomnik już pomalował. Zapał rewolucyjny trochę z nas zszedł. Na szczęście ściany dwóch okolicznych bloków były wolne i jakby zapraszająco czekały na nasz czyn. Napisaliśmy tam kilka wzniosłych haseł o wolności i już mieliśmy zakończyć akcję, gdy któryś z nas chłodno zauważył – Chłopaki! To jest bez sensu!

 

Tu muszę wyjaśnić, że moją grupkę „malarską” w większości stanowili studenci – kibice Polonii, którzy mieszkali na Muranowie. Przypomnę, że nasza ukochana Polonia grała w III lidze i z każdym lepszym zespołem dostawała „bęcki”. Miłość do klubu, zmieszana z akademicką troską o ojczyznę dała ten efekt, że jeden z nas napisał: „Żądamy prawdy!”, a tuż obok: „Polonia zawsze mistrzem”. Jako żywo, było to sprzeczne z prawdą. Nie pamiętam już, czy zdążyliśmy zamalować namalowane już słowo „mistrzem”. Chyba było to bez większego znaczenia, bo w ciągu 20 godzin nasze napisy zostały całkowicie zamalowane przez jakiś panów z Fiata 125 p.

 

40 lat Solidarności na UW