Barometr polityczny

prof. dr hab. Mariusz Ziółkowski, wiceprzewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” UW , pracownik Wydziału Archeologii UW

W roku 1980 r. byłem już od blisko trzech lat asystentem na Uniwersytecie Warszawskim. Jeżeli chodzi o moją wcześniejszą drogę, to władzy ludowej nie lubiłem nigdy. Natomiast nie byłem żadnym wielkim bojownikiem opozycji. Owszem, znałem środowisko osób związanych z  KOR-em,  jednego ze znaczących jego działaczy osobiście, zresztą po linii zawodowej, roznosiłem okazjonalnie bibułę i ulotki. W sierpniu 1980 r. byłem z moją świeżo poślubioną żoną Anką na badaniach terenowych. Zaczęliśmy słuchać, co się dzieje w Gdańsku. Entuzjazm po podpisaniu porozumień był wielki. W owym czasie nie było jeszcze wiadomo, że do „Solidarności” będą mogli wstępować pracownicy nauki i przedstawiciele innych branż. W związku z tym w październiku, jak zaczęły się zajęcia, ze Zbyszkiem Szafrańskim, organizowaliśmy tzw. dziewięcioliterowca (Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Pracowników Nauki, Techniki i Oświaty), na ówczesnym Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Po krótkim czasie nastąpiła fuzja „dziewięcioliterowca” z „Solidarnością”.

 

Później moja historia potoczyła się inaczej, niż moich Kolegów związkowców, choć nadal była w pewnej mierze związana z „Solidarnością” i sytuacją w Kraju. Powód był prosty: mnie przez większość 1981 roku, a dokładnie od początków stycznia do końca września, nie było w Polsce, ponieważ dostałem stypendium naukowe w Ameryce Południowej. Przez te najciekawsze miesiące Karnawału Solidarności przebywałem w Ekwadorze. Probierzem, jaka jest sytuacja w Polsce, były dla mnie wizyty w Ambasadzie polskiej w  Quito. Już na „dzień dobry” zrobiłem mały skandal przy okazji przyjęcia dyplomatycznego, na które Ekscelencja Ambasador zaprosił  mnie, jako pierwszego (i jedynego) polskiego stypendystę naukowego w całym Ekwadorze. Przyszedłem na to spotkanie w marynarce ze znaczkiem „Solidarności” w klapie. Podobno, jak mi potem tzw. „półgębkiem” relacjonowano, Sekretarz Ambasady Związku Radzieckiego o mało nie udławił się koktajlem, jak to zobaczył. Od tego momentu, jak przychodziłem co jakiś czas odbierać korespondencję do ambasady (bo przebywałem głównie w tzw. „terenie”, bez stałego adresu pocztowego), to jeśli w Polsce było wszystko w porządku, „Solidarność” dogadywała się chwilowo z rządem, to oferowano mi kawę lub koniaczek. A jeśli tylko coś się gorzej działo, to przekazywano mi szybko paczkę listów i unikano wzroku. W dobie „przed internetowej” był to całkiem niezły „barometr polityczny”.

 

Wróciłem w końcu września do Polski i trafiłem w młyn. Zdążyłem jeszcze, jako związkowa służba porządkowa, wziąć udział w strajku na UW. Później zaskoczył nas stan wojenny. Pierwszą rzecz, którą wtedy zrobiliśmy, to wynieśliśmy z Komisji Zakładowej i ukryliśmy kartotekę członków „Solidarności”. A żeby nie wychodzić przez Krakowskie Przedmieście, to schodziliśmy z kolegą skarpą na dół z torbami wypełnionymi deklaracjami, spisami i innymi dokumentami. Ta kartoteka wróciła do nas po 1989 r – została naprawdę dobrze ukryta. Jeździłem pod zakłady pracy, sprawdzać co się dzieje. Liczyliśmy, że jednak Solidarność da radę. Wówczas się nie udało. Potem, gdy jasnym stało się, że nie skończy się to szybko,  działałem w podziemnej „Solidarności”. Nie zostałem internowany, o czym pewnie zadecydował mój pobyt zagranicą – nie zdążyłem wpaść w oko „Panom Smutnym”, jak to ich nazywaliśmy. Byłem związany z Radiem „Solidarność”, dostarczałem urządzenia, przekazywałem nagrania. W 1983 r. jednak „Panowie Smutni” coś chyba wywęszyli, złożyli mi wizytę nad ranem i zabrali mnie na Rakowiecką. Nie zapomnę postawy mojej żony. Mieliśmy dwójkę dzieci, jak mnie zatrzymali, Anka  odczekała pewien czas, wyszła z dziećmi na spacer, poszła do budki telefonicznej odpowiednio daleko i dyskretnie zlokalizowanej, i wykonała telefon pod ustalony na takie okazje „numer alarmowy”, z gatunku: – „Wiecie, ciocia Maria zachorowała, no nie wiadomo, jak długo będzie w szpitalu.”. Rzeczywiście nie wiedziała. Była wprowadzona w moją działalność, sama w niej pomagała, więc czas mojej nieobecność zależał od odpowiedzi na podstawowe pytanie: ile oni wiedzą? Opłaciła się wcześniejsza ostrożność no i fakt, że „trefne urządzenia” (nawiasem mówiąc starannie wytarte dziecięcymi pieluszkami dla zatarcia odcisków palców) kilka dni wcześniej zostały przekazane na kolejną akcję Radia „S”. Nic więc na mnie nie mieli, bo i nie złapali nikogo z moich bezpośrednich kontaktów, i wypuścili mnie bardzo szybko. Odczekałem parę dni, sprawdziłem, czy nie mam „ogona”, i wróciłem do działalności, jak to mówiła ówczesna władza, „wywrotowej”.

 

Ogromną pomocą w tym czasie były kontakty z akowcami. Korzystaliśmy z pomocy i porad babci ciotecznej mojej żony, która była łączniczką AK i sanitariuszką w trakcie Powstania Warszawskiego. Jak trzeba było skomplikowaną sprawę załatwiać, to nie ukrywamy – babcia szła.  A jak spoglądała na nasze formy konspiracji, to się łapała za głowę i mówiła: – „oj, dzieci, wy się nie umiecie bawić”. To fakt, myśmy byli zieloni, uczyliśmy się od akowców, takich jak babcia.

 

Gdy mnie aresztowali, to tak w czasie rewizji jak i przesłuchania miałem takie wrażenie, że oficerowie bezpieki nie bardzo już wierzyli w sens  tego, co robią, widziałem ich zniechęcenie. Serca do tego nie mieli, przynajmniej ci, którzy mnie przesłuchiwali. Zrozumiałem, że jak stracili wiarę w oficjalną ideologię, to musi to upaść.  To było w sumie pocieszające doświadczenie.

40 lat Solidarności na UW