W wakacyjnym numerze czasopisma „UW” można przeczytać o dwóch dawnych wyprawach studenckich. Pierwszą z nich odbył Wiktor Szokalski, student Wydziału Lekarskiego, który w 1830 roku udał się dyliżansem do Słupcy. Dokładnie sto lat później dwoje zakochanych studentów z UW – Irena Kamler i Kazimierz Stańczykowski – zwiedzali te same okolice. Następnie udali się w podróż poślubną i podziwiali Europę.

Publikujemy fragmenty artykułu dr. Roberta Gawkowskiego z Archiwum UW. Cenną pomocą podczas powstawania tekstu był album zdjęć z podróży w 1930 roku, który od niedawna znajduje się w uniwersyteckich zbiorach, a także zapiski z wakacji studenta medycyny.

 

Wakacje 1830

Dwaj studenci Królewskiego UW trochę przypadkowo dowiedzieli się, że są kuzynami. Jednym z nich był Wiktor Szokalski (1811–1891), a drugim Józef Jurkiewicz (ur. 1809; data śmierci nieznana). Obaj studiowali na Wydziale Lekarskim. Medycyna ich zbliżyła, polubili się. Józef Jurkiewicz po rodzicach dostał spory spadek, za który wybudował w Słupcy pod Koninem aptekę. W związku z tym, że nadchodziły wakacje, Jurkiewicz zaprosił Szokalskiego do siebie.

 

Tak więc gdzieś w lipcu 1830 roku Szokalski z kufrem podróżnym wyjechał z Warszawy do Koła. Chciał skorzystać z nowych, wygodnych i obszernych dyliżansów, które się wówczas pojawiły, ale zabrakło biletów. Dostał tylko miejsce rezerwowe, na zewnątrz dyliżansu przy stangrecie. Miejscówka bardzo niewygodna, a jechał przez dzień cały i dwie noce. W Kole przesiadł się na dyliżans do Berlina, który przejeżdżał przez Słupcę. W końcu umordowany podróżą Szokalski o świcie zawitał w Słupcy: Przybyłem do Słupcy bardzo rano. Spali jeszcze wszyscy. Służąca powiadomiła mnie tylko, że na mnie czekała kawa i bardzo wygodne łóżko.

 

Co podczas wakacyjnej podróży zwiedził nasz bohater? Czasem wyjeżdżał do okolicznych lasów na polowania, gdzie strzelał do przepiórek i kuropatw. Potem, jak wspominał: Po trochu spędzałem czas w winiarni, gdzie zapoznałem się z całym towarzystwem słupeckim. Wyciągnąć się do kieliszka nie dałem, wcale nie przez cnotę, ale z tego powodu, że wypiwszy kilka kieliszków wina, taki mnie wstręt bierze do niego, że pić dalej nie mogę. Gościnni słupczanie nie mogli się z tą „przypadłością” Szokalskiego pogodzić i zakładali się pomiędzy sobą, że mnie upiją, ale to wszystko było daremne.

 

Częstokroć bywał na balach, gdzie przygrywała miejscowa orkiestra kościelna. Boże odpuść im, za ich muzykę kościelną, ale oberki i mazurki grali wyśmienicie, a ponieważ ja podobno miałem być dobrym tancerzem, i lubiłem tańczyć, zaprzyjaźniłem się wkrótce z całym miasteczkiem – pisał po latach Szokalski. Podczas wakacji warszawski student zrobił kilka dłuższych wycieczek. Zwiedził m.in. Gniezno, choć katedra, delikatnie mówiąc, nie zrobiła na nim najlepszego wrażenia. Krótko napisał o niej: Brudna, zaniedbana i obszarpana wzbudzała smutek.

 

Wakacje 1930

Irena Kamler i Kazimierz Stańczykowski postanowili urządzić sobie latem 1930 roku wakacje życia. Okoliczność była szczególna, gdyż młodzi zaręczyli się. Tuż po planowanym ślubie mieli ruszyć w świat, by odpoczywać na jugosłowiańskim wybrzeżu, a po drodze zwiedzać znane miasta. Oboje studiowali historię na Wydziale Humanistycznym. Nie byli statystycznymi studentami i nie mieli problemów ekonomicznych, tak jak większość warszawskich żaków. Irena Kamler pochodziła z zamożnej rodziny, a jej ojciec obiecał (i słowa dotrzymał) dać w wianie córce nowo wybudowane mieszkanie na modnym wówczas Mokotowie. Kazimierz Stańczykowski zaś prezesował uniwersyteckiej Bratniej Pomocy i kilku innym akademickim organizacjom.

 

Od czerwca 1930 roku Kazimierz musiał odbyć służbę wojskową w Śremie. Narzeczeni pisali wówczas do siebie czułe listy. Irena nawet na dwa dni przyjechała do jednostki swego przyszłego męża. Ciekawe, że musiała pokonać tę samą trasę co Szokalski sto lat wcześniej, tyle tylko, że panna Irena podróżowała pociągiem i zajęło jej to sześć godzin. Razem z urlopowanym na dwa dni Kazimierzem zwiedzała te same okolice co student z 1830 roku: Gniezno, Kruszwicę, Inowrocław. Ów dwudniowy wypad został szybko przyćmiony planowaną około miesięczną zagraniczną podróżą poślubną.

 

Podróż poślubna

Młoda para tuż przed ślubem dostała paszporty oraz odpowiednie wizy. 23 sierpnia wzięła ślub i zaraz potem odjechała, by cieszyć się własnym szczęściem i zwiedzać Europę. Stańczykowscy wybrali podróż koleją, bo automobilu nie mieli. Inna sprawa, że samochód nie byłby dobrym rozwiązaniem ze względu na polskie czy jugosłowiańskie drogi, owiane złą sławą. Podróże samolotem były wciąż pieśnią przyszłości.

 

Dwa dni po ślubie pociągiem przekroczyli granicę państwową z Czechosłowacją i mieli kilkudniowy przystanek w Pradze. Zwiedzali Most Karola i Hradczany. Kilka dni później znaleźli się w Wiedniu. Obie stolice zauroczyły ich niezmiernie. Z Wiednia pojechali do Wenecji, po czym statkiem dopłynęli do jugosłowiańskiego wybrzeża. Zwiedzali Rijekę i odpoczywali na słonecznej wyspie Krk nad ciepłym Adriatykiem. Zachwyciła ich przyroda Jezior Plitwickich. W końcu września z Zagrzebia rozpoczęli powrót do Polski, zatrzymując się na kilka dni w Budapeszcie. Tam urzekła ich panorama z Góry Gellerta i leżący nieopodal Pałac Królewski. Nie sposób nie zauważyć, że pozowali do fotografii w tych miejscach, w których przystaje z zachwytem także współczesny turysta. Ostatnim zagranicznym przystankiem tej studenckiej podróży poślubnej był węgierski Miszkolc. Kilkanaście godzin później byli już na ziemi polskiej i nocowali we Lwowie. Niedługo po powrocie do Warszawy młodzi Stańczykowscy wklejali do albumu zdjęcia ze swej podróży.