Czy „uwłaszczenie naukowców” jest odpowiedzią na problem niskiej innowacyjności Polski? Tak jeszcze rok temu myślało Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, przedstawiając pakiet rozwiązań, które sprzyjać miały komercjalizacji wyników badań prowadzonych na polskich uczelniach. Jedną z propozycji było tzw. „uwłaszczenie naukowców”. Pierwotnie resort chciał zmiany przepisów, tak aby prawa majątkowe do wynalazków przysługiwały tworzącym je uczonym, a nie jak dotąd uczelniom. Pomysł wywołał debatę w środowisku akademickim, stanowisko w sprawie zajęła Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich. Choć Konferencja poparła kierunek zmian, które zachęcić mają naukowców do patentowania, to dostrzegła w rozwiązaniach resortu swoistą pułapkę – bowiem dla pracowników nauki oznaczają nie tylko większe prawa, ale też znacznie większe obowiązki, koszty i ryzyko. Wybiórczo przywoływane przykłady Szwecji i Włoch, w których istnieją podobne rozwiązania, można zestawić z wzorem Wielkiej Brytanii, Niemiec czy Stanów Zjednoczonych, w których uczelnie posiadają prawa własności intelektualnej. Temat „uwłaszczenia naukowców” pojawił się także w mediach, część dziennikarzy sugerowała, że uczelnie krytykując pomysły ministerstwa, szkodzą innowacyjności. Obecnie ministerstwo rozważa rozwiązania kompromisowe.

 

Sprawę „uwłaszczenia naukowców” skomentował prof. Marcin Pałys, rektor UW:

 

Choć tyle razy powtarzano, że od samego mieszania herbata nie staje się słodsza, to wciąż wiele osób nie jest o tym przekonanych. Tym razem w roli łyżeczki występuje koncepcja „uwłaszczenia naukowców”. Teza brzmi: skromna innowacyjność Polski to wina uczelni, które złośliwie blokują wykorzystanie pomysłów naukowców, więc dajmy naukowcom możliwość sprzedawania swoich osiągnięć.

 

25 wniosków dla jednego wynalazku

Warto podsumować fakty: aby komercjalizować, trzeba mieć co. A więc najpierw potrzebny jest pomysł, następnie należy go opatentować (lub zastrzec), a dopiero potem można komercjalizować: sprzedawać, licencjonować, wdrażać lub wykorzystywać jeszcze w inny sposób.

 

Jak jest teraz? Naukowcy w trakcie swojej pracy (za którą uczelnia płaci wynagrodzenie) czasami osiągają wyniki warte opatentowania. Rozpoczyna się długa i trudna droga wykazania, że pomysł nie był dotychczas znany ani opatentowany, potem przygotowuje się zgłoszenie patentowe, wnosi opłatę i czeka na przyznanie patentu. Jeśli pomysł ma być chroniony w całej Unii Europejskiej (co stanowi minimum, jeśli innowacja rzeczywiście jest coś warta), trzeba przygotować 25 takich zgłoszeń, oddzielnie dla 25 systemów prawnych i w odpowiedniej liczbie języków, oraz wnieść 25 opłat. Same opłaty to kilka tysięcy euro, nie mówiąc o wynagrodzeniach kancelarii przygotowujących wnioski. Mogłoby to być prostsze, gdyby Polska przystąpiła do jednolitego patentu europejskiego (jedno zgłoszenie w jednym języku i jedna opłata), ale nagonka medialna zwolenników nieinnowacyjnego przemysłu skutecznie zablokowała ratyfikację porozumienia patentowego.

 

Jeśli chcemy, by wynalazek nie mógł być skomercjalizowany za naszymi plecami w Chinach, Indiach, USA czy innych krajach, musimy opatentować też tam. Koszty stają się naprawdę poważne.

 

Jeden patent, kilku właścicieli

Zgodnie z aktualnym stanem prawnym, uczelnie stają się właścicielami patentu i w związku z tym ponoszą wszystkie koszty ochrony. Zaś w przypadku komercjalizacji, wynalazca ma prawo do części (przepisy nie określają, jak dużej) korzyści finansowych. Ustawa o szkolnictwie wyższym nałożyła na uczelnie obowiązek posiadania regulaminu własności intelektualnej, który ma regulować m.in. te kwestie finansowe. Umowa komercjalizacyjna zawierana jest przez uczelnię z podmiotem zewnętrznym, a korzyści zgodnie z regulaminem dzielone pomiędzy uczelnię i wynalazców (czasy jednego wynalazcy dawno minęły, dziś są to wieloosobowe zespoły).

 

Na czym polega teraz mieszanie herbaty? Proponuje się, by to profesorowie zajęli się organizowaniem prawników, rzeczników patentowych, ponoszeniem opłat patentowych, zgłoszeniami w różnych krajach, bo są w tej dziedzinie fachowcami. Mogą wynająć do tego firmę, której trzeba będzie zapłacić kwoty wielokrotnie przekraczające miesięczną pensję pracownika uczelni (to pewne) w oczekiwaniu na przyszłe zyski wielokrotnie przekraczające miesięczna pensję (to niepewne). I każdy patent będzie miał kilku lub kilkunastu właścicieli, którzy będą musieli być jednomyślni w podejmowaniu decyzji, ponieważ dowolny sprzeciw jakiegokolwiek współwłaściciela blokuje działanie pozostałych.

 

A co z przedsiębiorcami?

Nie ma więc pomysłu na to, co zrobić, by pojawiało się więcej pomysłów wartych patentowania (również w sensie ekonomicznym, nie tylko dla satysfakcji), jest za to pomysł jak odwrócić o 180 stopni zasady i procedury, które dopiero niedawno wdrożono.

 

Dodatkowo, pomysł robi wyłom w dość spójnych zasadach rządzących prawami autorskimi, mówiących że własność intelektualna wytworzona w ramach umowy o pracę należy do pracodawcy. To rozsądny punkt widzenia – wyobraźmy sobie badacza w laboratorium koncernu kosmetycznego, który przekonywałby, że nowy krem jest jego własnością i może sprzedać pomysł na niego dowolnej firmie, a zatrudniającemu go koncernowi nic do tego. Teraz uczelnie byłyby wyjątkiem, gdyż badacze staliby się właścicielami pomysłów, a w przemyśle wszystko pozostałoby jak dotychczas. To może, idąc tokiem rozumowania autorów pomysłu uwłaszczenia, zmienić to również w przedsiębiorstwach? Na całym świecie w firmach powstaje znacznie więcej patentów niż na uczelniach, toteż wyniki innowacyjności Polski w większym stopniu zależą od przedsiębiorstw niż od uczelni. A może polskie przedsiębiorstwa też blokują wynalazczość swoich pracowników i trzeba im dopomóc?

 

Weto jednego zablokuje całą resztę

Wprowadzając „uwłaszczenie naukowców” można spodziewać się następujących skutków:

  • Patentować będzie się tylko w Polsce, bo nikogo nie będzie stać na to, by zapewnić ochronę za granicą. Czyli wynalazki będą mogły być wdrożone np. w Niemczech czy Czechach, nie przynosząc ani grosza wynalazcom.
  • Każdy patent będzie miał wielu właścicieli. Ewentualny nabywca lub licencjobiorca będzie musiał zapewnić sobie zgodę wszystkich, aby podpisać jakąkolwiek umowę, a brak zgody nawet jednego członka zespołu, np. co do wysokości opłaty, zablokuje transakcję. Dotychczas umowę kontrahent podpisywał z uczelnią, zaś obowiązkiem uczelni było rozliczyć się z wynalazcami, którzy mogli dyskutować na temat wysokości wynagrodzenia, ale nie musieli wyrażać jednomyślnej zgody na komercjalizację.
  • Pojawią się firmy-naciągacze, odkupujące za minimalne kwoty patenty, których potencjału wynalazcy nie mogą dobrze ocenić. Zjawisko takie można świetnie obserwować w przypadku kancelarii skupujących roszczenia do nieruchomości.
  • Większość wynalazków jest wynikiem wieloletnich badań. Pojawią się spory prawne pomiędzy uczelniami a ich pracownikami, w jakim stopniu uczelnie powinny być współwłaścicielami patentów opartych na badaniach prowadzonych przed wejściem w życie nowych rozwiązań (w razie takiego sporu nikt nie kupi patentu jeśli są wątpliwości co do listy osób, którym trzeba zapłacić).

Dlatego dobrze, że MNiSW rozważa w tej chwili inne rozwiązanie, wspierane także przez KRASP, znacznie rozsądniejsze od oryginalnego „uwłaszczenia naukowców” – mianowicie, że jeżeli uczelnia w określonym czasie nie wykaże chęci komercjalizowania i nie podejmie kroków w tym kierunku, własność wynalazku przechodzi na wynalazcę.