Zdarza się, że tytuły niektórych prac rocznych, magisterskich czy nawet naukowych wywołują uśmiech. Czasy, gdy pisano prace naukowe pod tytułem „Rola poezji Norwida (ewentualnie Mickiewicza albo Słowackiego) wśród emigracji popowstaniowej” już minęły. Dziś w modzie są tematy czasami zaskakujące. Taki elaborat „Rozwój koszykówki w województwie wałbrzyskim” albo „Narciarstwo w życiu Jana Pawła II” – to jest dopiero coś!

 

Recepta na nową pracę

Sam też mam w zanadrzu temat na pracę magisterską, a brzmi tak, jak tytuł tego artykułu. Nigdy nie odważyłbym się go ujawnić, ale jest przecież 1 kwietnia, więc w ten dzień żartów, sobie na to pozwolę. Niech więc student potraktuje to jako prezent, bo to są wskazówki do napisania pracy.

 

Na początku trzeba zacząć od definicji konia, ale tu akurat student nie będzie miał żadnych problemów. Wystarczy zacytować powszechnie znany cytat z XVIII-wiecznej „Encyklopedyji…” Benedykta Chmielowskiego: „Koń, jaki jest, każdy widzi”. Potem trzeba postawić tezę, że rola konia w historii uczelni była duża. Wszak położenie uniwersytetu między ulicami Karową a Oboźną (których nazwy jakoś tam z koniem się łączą) może o tym świadczyć. Dołóżmy jeszcze jedno XIX-wieczne określenie uniwersytetu: „Uniwersytet – to koń pociągowy wszelakiej nauki i kultury”. A więc, coś tam o koniu jest!

 

Konie na Krakowskim Przedmieściu

Po wstępie przechodzimy do konkretów. Rektorzy w XIX w. poruszali się po mieście zaprzęgiem. Na obrazie M. Zaleskiego z poł. XIX w. dostrzeżemy stajnie, położone przy murach graniczących z klasztorem wizytek. Mamy więc odpowiedź, gdzie wówczas trzymano konie. Znajdziemy też dokument, w którym mowa, że jeden z rosyjskich rektorów nie mógł wyjechać na miasto, „bo mu w porę koni nie przysposobiono”. Rektor Efim Fiedorowicz Karski nie wyjechał karocą na miasto w dobie rewolucji 1905-1907 r., bo się bał, „że mu konie spłoszą”.

 

Niestety w czasach wolnej Polski rola konia zaczęła maleć. W 1928 r. Uniwersytet Warszawski zafundował sobie samochód. W ten oto sposób rektorzy zrezygnowali z poczciwego „Siwka” na rzecz kilkudziesięciu koni mechanicznych. Od czasów Gustawa Przychockiego rektorzy zatrudniali szofera, a nie stangreta. Ciekawostką jest to, że garaże uniwersyteckie mieściły się przy klasztorze Wizytek, a więc w miejscu dawnych stajni. A najciekawsze, że ten stan rzeczy dotrwał gdzieś do początku XXI w. Tak, tak – gospodarstwo samochodowe UW (będące w prostej linii potomkiem stajni UW) wyniosło się stąd dopiero około 10 lat temu.

 

Wróćmy do czasów II RP. Polacy tego czasu dumni byli ze swoich sportowców uprawiających hippikę. Nasi jeźdźcy zdobyli pierwszy medal olimpijski w historii ojczystego sportu. Na te znakomite wyniki składał się:

a) dobry jeździec,

b) dobry koń.

 

Skupmy uwagę na Jasiu

I tak się składa, że naszym znakomitym jeźdźcem był Adam Królikiewicz, a znakomitym koniem – wierzchowiec „Jaś”. Skupmy uwagę na „Jasiu”. Ten wygrywał wszystko, co było do wygrania, a gdy był kontuzjowany, zajmował się nim profesor weterynarii Józef Kulczycki. Uzupełnijmy, że weterynaria była częścią Uniwersytetu i dopiero w 1952 r. przeszła pod skrzydła SGGW. Prof. Kulczycki dbał o konia, co nie tyle było rolą konia w życiu UW, a rolą UW w życiu konia. To życie konia, konkretnie „Jasia”, trwało do 1933 r. Wdzięczny medalista olimpijski Adam Królikiewicz postanowił padłego konia wypreparować, ale ponieważ kosztowało to sporo, wypchano tylko łeb z szyją. Operację na jakże zasłużonym dla polskiego sportu martwym zwierzęciu, wykonano w uniwersyteckiej klinice na Grochowie, a dokonał tego sam prof. Kulczycki. Przez jakiś czas „Jaś” wisiał sobie na ścianie naszej weterynarii, aż jeździec Królikiewicz zabrał go do swojej posiadłości.

 

Koń Wojtek

Podczas II wojny światowej, Niemcy zajęli naszą uczelnię. Wprowadzili tu wojsko, a wraz z żołdakami pojawiły się konie. Stajnia uniwersytecka pod Wizytkami już nie istniała, więc Niemcy ją sobie stworzyli. W Auditorium Maximum, w auli głównej zrobili stajnie, a boksy wytyczyli przy pomocy stołów ściągniętych z Biblioteki Uniwersyteckiej. Na szczęście nie trwało to długo. Po przepędzeniu Niemców uczelnia ‒ tak, jak cała stolica ‒ mozolnie leczyła się z ran wojennych. Brakowało samochodów i sprzętu mechanicznego, więc uniwersytet „przeprosił się z koniem” i poczciwe zwierzę wróciło na dziedziniec główny ‒ był to koń Wojtek, który ciągnął wóz i był główną siłą pociągową chyba przez dwa lata. W 1946 r. profesor Wiktor Kemula pisał do samego ministra, że potrzebuje siana, bo inaczej robota z odremontowaniem pomieszczeń uniwersyteckich nie ruszy. Z tej epoki mamy nawet zdjęcie naszego uniwersyteckiego „Wojtka”, stojącego obok Szkoły Głównej i cierpliwie czekającego, aż rozładują wóz.

 

I niestety, na tym chyba koniec historii konia na Uniwersytecie Warszawskim. Konia widuje się tu tylko od święta ‒ w Noc Muzeów, gdy wieczorem kampus uczelni zamienia się w kolorowy teatr. Ale potem, trzeba czekać 365 dni, aby konia znów tu zobaczyć.

 

KO(Ń)iec

 

PS. Za rok, tj. 1 IV 2015 zaproponuję temat: „Rola kozy w funkcjonowaniu UW”. I jeszcze jedno, wszystkie podane tu historyczne fakty są najprawdziwszą prawdą.